Twórczość


Piosenki Stachury (1986)


12345

Powstanie i pojawienie się na rynku wydawniczym mojego pierwszego oficjalnego fonogramu
w postaci magnetofonowej kasety poprzedziły piękne, chłopięce marzenia o prawdziwej dużej płycie z winylu. Pachnącej świeżą farbą drukarską, z kolorową lakierowaną okładką i zeszycikiem z tekstami piosenek. Czas oczekiwania na spełnienie młodzieńczych fantazji skracała nieco prymitywna produkcja przaśnych namiastek wyśnionych nośników dźwięku. Komponowane w mieszkalnej suterenie i rejestrowane na zdezelowanym „Grundigu” piosenki powielałem w kilku zaledwie kopiach na użytek zaufanych przyjaciół i znajomych, tworząc przy tym własnoręcznie malowane obwoluty dla tych regularnych dzieł.
Realizację studyjną Piosenek Stachury sprokurowała spektakularna porażka poniesiona podczas próby rejestracji na żywo występu Starego Dobrego Małżeństwa w studenckim, gliwickim klubie Program. Sprzęt zapisujący dźwięk został sprowadzony na Górny Śląsk aż ze Szczecina, co nie pomogło w pokonywaniu morderczej tremy. Wręcz przeciwnie – presja wzrosła. Nie uchroniło też od niedoróbek technicznych oraz wpadek wykonawczych. W najmniejszym stopniu. Zostaliśmy zmuszeni do laboratoryjnej pracy studyjnej.
Ambitne wyzwanie podjęliśmy wiosną 1986 roku, zapisując raz jeszcze na taśmie cały materiał w studiu Studenckiego Ośrodka Nagrań i Dokumentacji Dźwiękowej. Efekty – dość odległe od współczesnych standardów audiofilskich – objawiła światu oficyna wydawnicza Akademickiego Radia Pomorze w Szczecinie, podczas wakacyjnej FAMY. Równolegle przy swoim debiucie pracowała zaprzyjaźniona Grupa Bez Jacka, publikując kanoniczny Czas zmartwychwstania. Porównania były nieuchronne, acz pozbawione niezdrowej nuty rywalizacji, tak obecnej współcześnie. Okładkę kasetki narysował i podarował nam Benek Spałek – młody student Politechniki Śląskiej. Chwała mu za to.
W związku z wszechobecnym kryzysem surowcowo-materiałowym, jakże oczywistym w schyłkowej fazie najsłuszniejszego z systemów, osobiście przeczesywaliśmy prowincjonalne pawilony handlowe, poszukując czystych, niezapisanych kaset. Trafiwszy gdzieś przypadkiem na ów gorący, reglamentowany towar, czyściliśmy do białej kości sklepowe półki i magazyny. Dzięki tym wysiłkom mogliśmy zabierać Piosenki Stachury w koncertowe trasy, gdzie rozchodziły się na pniu, trafiając pod złaknione poezji swojskie i emigranckie strzechy.


Sercopisanie (1990)


Sercopisanie 1 Front

Sercopisanie 2 Front

Biały kruk srebrzystego krążka. Pierwszy w historii kompakt z muzyką o studenckim rodowodzie. Album powstał z inicjatywy Marka Wójcika – niestrudzonego animatora akademickiej fonografii, dla raczkującej z wdziękiem chałupniczej manufaktury wydawniczej Jacek Music. Na tej pionierskiej składance mimowolnie dokonała się udana synteza hipisowskiej naiwności, egzaltacji i zachwytu Stachury z mieszczańskim minimalizmem gładko uczesanej poezji Ziemianina. Powstał wzorzec kandyzowanej śpiewogry, czyli bezpiecznej naskórkowej refleksji utrwalonej w cukrze opracowań wokalno-instrumentalnych. Po latach słucha się tej matrycy słodyczy z trudem, chociaż nie bez stygmatów tkliwości płynącej ze źródła wrodzonego słowiańskiego sentymentalizmu. Los podarował dziejową szansę piosenkom napisanym sercem, przeszczepiając je w utrwalonych niezliczoną liczbą powtórzeń scenicznych wersjach na grunt cyfrowego nośnika dźwięku. Ku uciesze dawców i biorców.


Dla wszystkich starczy miejsca (1990)


Czyż mogłem wyobrazić sobie i wymarzyć lepszy debiut fonograficzny? Płytę wypełnioną po brzegi piosenkami, które oparły się wszelkim modom i trendom współczesności oraz działaniu niszczycielskiej siły zęba czasu? Utworami wykonywanymi – w nieco skontestowanych wersjach – do dziś, bez których trudno wyobrazić sobie jakikolwiek koncert zespołu? Album, który nadal znajduje rekordową liczbę nabywców, zarówno w przyzwoitych sklepach muzycznych, jak i w postaci pirackich kopii na pchlich targach, czy podejrzanych bazarach? Zestaw bezpretensjonalnych hitów ocalających resztki legendy „świętego Franciszka w dżinsach”? Kolekcję przebojów czerpiących swą siłę z dekadenckich dokonań piosenki studenckiej i muzycznej tradycji hipisowskiego lata miłości? Zbiór melodyjnych pieśni, które w prostocie swojego przekazu i treści stały się ponadczasowe?

Nie jestem jasnowidzem! Nawet teraz, po latach trudno mi w to wszystko uwierzyć i w pełni ogarnąć oraz pojąć fenomen tego wydawnictwa.


Makatki (1990)


Ostateczny szlif piosenki na ten album otrzymały i zostały utrwalone na taśmie w niepozornym, osiedlowym blaszaku na warszawskim Wawrzyszewie. To tutaj właśnie mieściło się legendarne studio Krajowej Agencji Wydawniczej, czyli popularnego „Tonpressu” – kuźni wielu przełomowych dla rodzimej rozrywki płyt. Z rejestracją wszystkich 19 utworów poradziliśmy sobie z dużą wprawą dyscyplinując się nawzajem i dopingując z lekka podczas pośpiesznych sesji. Po tygodniu ożywionej krzątaniny wokół zabytkowej konsolety marki Neve, za którą zasiadał i kręcił hebelkami niespotykanie spokojny Włodek Kowalczyk, kompletna matryca Makatek nadawała się do powielenia na maszynach tłoczni. Od tej chwili nic już nie zależało od nas. Para buch! Koła w ruch!

A my na zieloną trawkę, która posłużyła za tło frontu obwoluty tego artystycznego kolażu. Nasze pogodne, młode twarze zamknięte w prostokącie antycznej ramy od obrazu komunikowały zaś odbiorcy, iż obcuje on ze skondensowanym do wymiarów srebrzystego krążka wysypem pomysłów na piosenki. Propozycją, która w dość istotny sposób różniła się od debiutanckiego longplaya, porażając różnorodnością treści oraz urodzajem i wielorakością muzycznych detali.

Makatki to zdecydowanie najbardziej spontaniczna propozycja w mojej dyskografii.


Czarny blues o czwartej nad ranem (1991)


Ten kultowy – za sprawą tytułowej pieśni – album powstawał w mojej głowie jako projekt opatrzony roboczym kryptonimem „Cztery pory roku”. W zamyśle miał on przypominać zbiór luźno powiązanych ze sobą obrazów przedstawiających znane już z Makatek miejsca i sytuacje zatrzymane w kadrze wiosną, latem, jesienią i zimą. Ukazywać wpływ zmieniających się pór roku na sposób postrzegania i odbierania świata przez ludzi. Wahania ich nastrojów i ewolucję sposobów myślenia w sprzężeniu z cyklicznym odradzaniem się i obumieraniem przyrody. W sztuce pomysł to nienowy, dlatego dość szybko i bez walki dałem za wygraną, wraz z pojawieniem się pierwszych fraz piosenki wiodącej. Mam wrażenie, że ta moja pośpieszna, koncepcyjna rejterada w zderzeniu z tak wielkim muzycznym hitem, urosła do rangi symbolu, prognozując dalsze losy tej płyty. Popularnej, chętnie kupowanej, ale stosunkowo mało znanej. Dla większości odbiorców bowiem, ten krążek to jedynie Czarny blues o czwartej nad ranem. Cała reszta niezłych skądinąd utworów padła ofiarą przebojowego giganta, który mocno wyrastając ponad przeciętność przyćmił prawie wszystko wokół. Odrobina odbitego światła popularności padła wprawdzie na chwytający za serce Blues dla Małej oraz podrywającą do tańca Balladę majową – co nie zmienia faktu, że to płyta jednego kawałka.

W sumie, bez większej straty dla ludzkości, album ten mógł spokojnie ukazać się na rynku, jako przebojowy singiel, zapewniający nieśmiertelność jego autorom oraz zasłużoną sławę i sowite apanaże wykonawcom. Na szczęście tak się jednak nie stało, dzięki czemu możemy dziś do woli odurzać się kwietną wonią majowych bzów, policzyć spadające gwiazdy przy wakacyjnym ognisku, pogapić się przez okno na jesienny orzech włoski, czy też posłuchać Czterech pór roku Vivaldiego kładąc ostrą, lodową igłę na starej, zapomnianej już nieco płycie.


Pod wielkim dachem nieba (1992)


Zupełnie nie mam serca dla tej płyty. Właściwie nigdy nie miałem. Pewnie dlatego, że jest ona jedynie lustrzanym odbiciem przebojowego debiutu, stanowiąc jego dość blady suplement. „Dach” – gwoli ścisłości – ujrzał światło dzienne za sprawą drobiazgowej inwentaryzacji szuflady z zasobami archiwalnych piosenek. Niektóre z nich były już nawet wtedy utrwalone na taśmie. Wystarczyło tylko po nie sięgnąć i wykorzystać na krążku. Wszystkie kawałki miałem natomiast „pod palcami”, gdyż stanowiły one lwią część recitalu granego przez zespół na koncertach. Realizacja albumu zatem, bardziej przypominała rejestrację gotowej muzyki, niż faktyczną studyjną produkcję. Nie obyło się jednak – niestety – bez gehenny nakładania poszczególnych partii instrumentów i głosów na osobne ścieżki, w celu uzyskania bezbłędnych wersji każdej z nich. Tworzenia sterylnych, wielośladowych ulepków – perfekcyjnych w każdym calu, ale pozbawionych uroku spontanicznej energii płynącej z radości wspólnego muzykowania. Zwłaszcza w pozbawionym życia, wytłumionym pomieszczeniu studia nagrań. Dzisiaj wiem, że popełniłem kardynalny błąd w sztuce zapisu akustycznej muzyki, godząc się na powyższe rozwiązanie. Jednakże takie panowały wówczas trendy i kanony piękna oraz realizatorskie wizje i procedury. Nie mam więc o to pretensji do losu, ludzi i siebie samego. Mogę jedynie żałować, że nie nagraliśmy tej płyty za jednym podejściem – grając razem, jak na estradzie. Zabrakło odrobiny magii – wszechobecnej w koncertowych wykonaniach tych pieśni. Ostatecznego dzieła spustoszenia moich twórczych wysiłków dopełniły zaś niedostatki techniczne sprzętu, będącego na wyposażeniu poznańskiego studia Giełda – ówczesnej mekki technologii Hi-Fi. Całość rozmyło bowiem i zmiękczyło katedralne echo staroświeckiej płyty pogłosowej, zastosowanej podczas ostatecznego miksowania materiału. Tym sposobem technika – determinując kiepskie brzmienie, nastrój i ogólny poziom płyty – zniweczyła potencjał drzemiący w tym niebanalnym zbiorze piosenek, mających ambicje i realne szanse, by powtórzyć sukces legendarnej „jedynki”.


Live in Łowicz (1992)


 

Dorastając w prowincjonalnym Złocieńcu, pasłem swoje chłopięce marzenia mitem Beatlesów – małoletnich geniuszy z Liverpoolu, którym udało się własną muzyką podbić i zawojować cały świat. Cykliczne audycje Jerzego Janiszewskiego z Radia Lublin, prezentującego co sobotę fragmenty dyskografii cudownej czwórki, były moim oknem na świat. Sednem szarej egzystencji. Bujna wyobraźnia, pokłosie wrażliwości, podsuwała mi podniecające wizje beatlemanii – zbiorowej, koncertowej histerii cechującej początkowy etap kariery legendarnej grupy. Oddałbym wtedy wszystko za możliwość przeżycia choćby namiastki takiego artystycznego uniesienia i estradowego szaleństwa. Ze mną – rzecz jasna – w jednej z głównych ról! Aby poczuć się Beatlesem zakupiłem nawet poczciwego „Defila” w pawilonie handlowym „Agata” przy ulicy Świerczewskiego, by dość szybko opanować kilka najprostszych gitarowych chwytów. Heroicznie zmagając się z topornym instrumentem i oporem sztywnych palców, dążyłem do spełnienia swoich najskrytszych pragnień. W minimalnym choćby zakresie.

Wczesną wiosną 1992 roku, los rzucił mnie do Łowicza. Tam – w skromnym, niepozornym budynku domu kultury – doświadczyłem na żywo zbiorowej ekstazy oszalałej publiczności. Zupełnie nieoczekiwanie ludzi opanował niezrozumiały amok. Były wrzaski, krzyki, piski, ryki, wycie, gwizdy, pot i łzy, sapanie, symulacja wiosłowania, skoki ze sceny, tupanie, meksykańska fala i Bóg jeden wie, co jeszcze! Grając i śpiewając poezję Stachury na wyczucie – nie słysząc w tumulcie nawet własnych myśli – poczułem się jak John, Paul, George i Ringo w jednej osobie! Sen ziścił się na jawie. Na dodatek – dość szczęśliwie, bo przypadkowo – ów słynny występ został uwieczniony na taśmie. Z tego zapisu zaś powstała płyta, której pożądałem od szczenięcych lat. Live in Łowicz wydał koncern EMI – macierzysta wytwórnia Beatlesów. Jakby nie patrzeć, Lennon i McCartney stali się moimi kolegami z pracy.


Niebieska tancbuda (1993)


Według moich wstępnych zamierzeń Niebieska tancbuda stanowić miała artystyczny przełom. Uzawodowienie studenckiego brzmienia i wyjście ze sztywnej skorupy kwartetu. Odważne rozszerzenie podstawowego instrumentarium. Tak też się stało. Zgodnie z planem, studio nagrań zaroiło się zaproszonymi gośćmi, którzy swoją grą w istotny sposób urozmaicili kolejny zestaw dość przewidywalnych – w sumie – miłosnych ballad Stachury. Użycie elektrycznych gitar, organów Hammonda, fortepianu, syntezatorów, sklonowanego – dzięki technice – chłopięcego chóru oraz subtelne zastosowanie perkusji i bocznego fletu, odcisnęło wyraźne piętno na zawartości tego bestsellerowego krążka. Nieoczekiwanie bowiem, pokrył się on wymarzonym złotem. Fani wyjątkowo chętnie kupowali ten album i entuzjastycznie przyjmowali nowe utwory na koncertach. Wszystko to ośmieliło mnie do podjęcia ryzyka stałej współpracy ze Stefanem Błaszczyńskim – ekscentrycznym flecistą, który ochoczo przyjął ofertę i błyskawicznie spełnił rolę katalizatora w budzeniu demonów drzemiących, jak się okazało w każdym z nas. Bez wyjątku. Zaistniał wtedy – najwyraźniej – osobliwy układ planet, nasiliły się wybuchy gwiazd oraz uaktywniły plamy na Słońcu. Księżyc zaś zastygł w permanentnej pełni zmieniając nas w ożłopane wilkołaki i „rokendrolowe” bestie. Niezwłocznie wyruszyliśmy w dwuletni, promocyjny objazd kraju, siejąc rozrywkowy zamęt, gdzie popadło. Bijąc kolejne rekordy granych koncertów, spożywanych procentów, odkładanych promili i totalnego braku snu. Nie mam pojęcia, jakim sposobem czmychnąłem wtedy grabarzowi spod łopaty? Przeżyłem cudem i – o zgrozo – miałem się znakomicie! Oczywiście do czasu. Nie ma bowiem bokserów odpornych na ciosy. Są jedynie źle trafieni. Nie inaczej jest z szaleńcami bezmyślnie zatruwającymi własne mózgowia destylatami. Musiałem to wszystko zacząć sobie uświadamiać i na nowo układać w skołowanej głowie. Dla własnego dobra, aby nie za szybko – od mojego tupania – zadudniła niebieska tancbuda.


Dolina w długich cieniach (1995)


 

To dość ponura, czarno-czarna opowieść o kulawym ludzkim losie, snująca się z płyty jak gęsty, gryzący dym. Na takie, a nie inne odczytanie gorzkich liryków Stachury wpłynęła moja nasilająca się wówczas depresja, której nie potrafiłem pokonać nawet kąpielowymi ilościami przyjmowanego alkoholu. Piosenki składałem do kupy z wielkim trudem, rozsypując się zupełnie od środka. Najczęściej w hotelowych pokojach, nałogowo podróżując po kraju. Żeby nie myśleć. Nie cierpieć! Żeby nie oszaleć! Do utraty tchu!

Po raz pierwszy tak intensywnie odczułem na własnej skórze to słynne „zbyt ostre widzenie świata”, którego nie była w stanie złagodzić i rozcieńczyć wspomniana, ustawiczna bania. Album ten, mimo że wybrzmiewa sterylnym, krystalicznym dźwiękiem mieniącym się różnymi odcieniami czerni, nie daje zbyt wielu powodów do optymizmu i pogodnego spojrzenia przed siebie. Na szczęście moja przemożna chęć przetrwania sprawiła, że nawet opieka medyczna okazała się bezradna, więc jakimś cudem pozostałem przy zdrowych zmysłach. W jednym kawałku, co pozwoliło „Dolinie” trafić do rąk, głów i uszu podobnych mnie i mojej wrażliwości neurasteników. Wierzę, że ku pokrzepieniu i podniesieniu z kolan.

Rzadko wracam do tych utworów na koncertach. Prawie wcale nie słucham ich w domu. Chyba trochę zbyt pochopnie i zachowawczo odstawiłem je do lamusa pamięci, gdyż to niezwykle piękne i przejmujące pieśni. Chociaż gorzkie jak piołun…


Krzysztof Myszkowski (1995)


Pierwsza płyta podpisana jedynie moim imieniem i nazwiskiem – to wynik instynktownych działań samozachowawczych, podszytych wrodzoną przekorą. Cały ja!

W gorącej wodzie kąpany pasjonat i zapaleniec. Krnąbrny i bezkompromisowy. Brak głębszego zainteresowania moją codzienną twórczą orką ze strony partnerów z zespołu, irytując skłonił mnie do podjęcia ryzyka wydania zbioru luźno powiązanych ze sobą szkiców nowych piosenek. Plonu mojej znojnej pracy. Być może, przy odrobinie dobrej woli i cierpliwości nas wszystkich, powstałby z nich pełnowartościowy album zespołu, wypełniony krwistymi kawałkami. Być może, co nie znaczy, że na pewno. Podarowałem zatem sobie odrobinę luksusu i zajmując studio nagrań oraz czas realizatora dźwięku swoim ekscentrycznym podejściem do sztuki słowa, zabrałem się ochoczo do roboty. Poczułem się jak młody Bóg! Jak raczkujący Bobby Zimmerman. Redukując aranżacje piosenek do surowego akompaniamentu gitary – popiskując na organkach – postanowiłem jedynie własnym głosem odmalować tematy i treści wypełniające moją głowę oraz serce, a także towarzyszące im nastroje. Zadanie to dość karkołomne, gdyż tak ortodoksyjnie ascetyczna forma wypowiedzi twórcy piosenek z trudem toruje sobie drogę nawet do wytrawnego odbiorcy poetyckiej ballady. A już szczególnie w czasach wynaturzonej komercji i przeładowanych superprodukcji muzycznych. Zdecydowałem się jednak pójść na całość i zaryzykować wiele, narażając na bezpardonową krytykę oraz bolesny brak zrozumienia. Płyta brzmi zatem, jak najprostsze demo albo wręcz zapis kameralnej, nastrojowej imprezy w zaciszu mojej domowej kuchni na Kłośnej we Wrocławiu. Nawet baśniowa nowomowa Leśmiana odzywa się tutaj swojsko. Dość topornie – ogniskowo wręcz. To jest główna, jeśli nie jedyna zaleta tego wydawnictwa. Mianem ciekawostki towarzyskiej zaś – broń Boże artystycznej – można określić koleżeńskie wsparcie i śpiewacze wygłupy nietuzinkowych gości. W Żytniówce wydaje bowiem z siebie dzikie pomruki Piotrek Bałtroczyk – popularny dzisiaj człowiek mediów. W sukurs idzie mu ochoczo „czysty jak łza” kabareciarz Jaromir Wroniszewski, a wraz z nim pobekuje radośnie maskotka rodzinnego monopolu spirytusowego – Roman Ziobro. Wszyscy oni, to wybitni znawcy tematu i koneserzy „kartofelka – żywiołka niewielkiego – który przedestylowany Tytana zwali z nóg!”.


Latawce pogodnych dni (1996)


 

„Latawce” – to nabierająca z czasem mocy i wartości opowieść o tym, że co ma człowieka w życiu spotkać, to go nie ominie. Miłość, jej kres i wzajemne wybaczenie, pragnienie ponownych narodzin dla miłości, pewność i zwątpienie w podążaniu drogą przeznaczenia oraz śmierć i pogodne pogodzenie się z nią. To główne wątki tej płyty. Wreszcie wiara w dalsze życie, po przejściu – będąca siłą napędową i celem, by pozostawić po sobie ślad i świat nie gorszy, niż się go zastało nań przychodząc.

Okładkę płyty zdobi arcydzielna fotografia Andrzeja Świetlika, ukazująca sylwetki moich kolegów, szukających wiatru w polu oraz mnie samego grzebiącego gryfem gitary w błotnistej koleinie – zdającego się wiercić dziurę w całym, co znamionuje dogłębną chęć poznania dalszego ciągu zdarzeń. Bije więc ze zdjęcia „Trzech wyprężonych i jeden pogięty” – optymizm inaczej. Ten mój diagonalny skłon należy interpretować, jako wymowny i dość czytelny symbol powolnego powrotu do równowagi po autodestrukcyjnej, aczkolwiek oczyszczającej spowiedzi dziecięcia końca wieku, dokonanej na Dolinie w długich cieniach. Przywracania psychicznego pionu z uśmiechem na udręczonej twarzy.

W trakcie prac nad „Latawcami”, zaskoczyła mnie smutna wieść o podróżnej śmierci Jasia Stefańskiego, którego „życie stróżowate” i chęć „bratania się ze światem” dźwiga i ocala tytułowa ballada.


Miejska strona księżyca (1998)


 

Wyruszając z początkiem lipca 1997 roku na południe Włoch, by pod neapolitańskim niebem wygrzać stare już wtedy – jak mi się wydawało – kości, pieściłem w myślach pomysł płyty, której beneficjentem miał się stać Bolesław Leśmian. „Sennik” wypełnić miały bowiem utwory zbudowane na kanwie jego zabarwionych erotyką, metafizycznych wierszy. Śródziemnomorski klimat, rajskie plaże oraz obowiązkowa, popołudniowa sjesta rozleniwiając moje ciało osłabiły też bardzo umysł, tłumiąc wszelkie artystyczne dylematy i – jakże ważny – twórczy ferment, będący podstawą krytycznej oceny własnych poszukiwań. Czułem się jak głuchoniemy ślepiec w obcym kraju. Nie wiedziałem zupełnie, co tak naprawdę chcę powiedzieć swojej publiczności i w jaki sposób?

Po powrocie do domu, moje zagubienie osiągnęło stan alarmowy. Wrocław do złudzenia zaś przypominał Wenecję. Stałem się mimowolnym świadkiem i uczestnikiem Powodzi Tysiąclecia! Obserwując heroiczną walkę wrocławian z niewyobrażalnym dotąd żywiołem, w jednej chwili przejrzałem na oczy. Pozbawiony nieco życia „Sennik” z miejsca trafił do lamusa historii, robiąc miejsce wartko płynącej teraźniejszości. Zapragnąłem nagrać album będący spontanicznym peanem na cześć mojego, ukochanego miasta. Nagle wszystko zaczęło dziać się samo. Powstały nowe piosenki, ogólna koncepcja i zarys płyty oraz tytuł nawiązujący wprost do klasyki progresywnego rocka. Projekt zyskując miano Miejskiej strony księżyca potrzebował nowej tożsamości artystycznej. Ponownie postanowiłem pchnąć muzykę na tory eksperymentu, wybierając tym razem nieco ostrzejszą konwencję. Znów udało się zachęcić i zaprosić niebanalnych gości, których udział w nagraniowych sesjach zapewnił płycie świeżość, atrakcyjny eklektyzm formy i wszystkie barwy promienia światła rozszczepionego po przejściu przez pryzmat. Współpraca zaś z muzykami, osieroconego dopiero co – odejściem Ryśka Riedla – Dżemu, stanowiła cudowne, artystyczne dopełnienie mojej muzyki i spełnienie odwiecznego marzenia o występie z rasową, bluesową orkiestrą za plecami.

Album mieni się zatem kolorami tęczy oraz kipi od instrumentalnych fajerwerków, niosąc głęboką poetycką refleksję nad kondycją człowieka na przełomie wieków, zwiedzionego i oszołomionego gwarem miejskiego molocha. Na premierę tego starannie opakowanego wydawnictwa – podpartą udanym teledyskiem, stworzonym wśród ruin nowohuckiej perły socrealizmu – czekałem pełen dobrych nadziei, które niestety okazały się płonne. Publiczność nie za dobrze przyjęła i zrozumiała ten dość kontrowersyjny, choć odważny krok w bok, za czym poszły krytyczne uwagi i dość przeciętna sprzedaż krążka. Mówienie jednak o „Miejskiej stronie” jako o artystycznym nieporozumieniu, czy wręcz porażce stanowi poważne nadużycie. Wiem, że to moja najbardziej niedoceniona płyta. Wciąż jednak nie tracę nadziei na zmianę tego stanu rzeczy, gdyż to naprawdę wspaniały odkrywczy album.


Pociągi parowe (1999)


Znam osoby, które zaszczepiły w sobie pasję odkrywania śpiewanych wierszy, urzeczone ubocznymi efektami natarczywego stukotu kół parowozu wyobraźni o szyny na podkładach z wrażliwości w mojej głowie. Fakt ten może trochę dziwić, śmieszyć, a nawet płoszyć. W dużej mierze jednak wzrusza. Tak, jak rozczula mnie wspomnienie okoliczności powstania tej płyty. Jej geneza, u której podstaw legł niezbywalny sentyment i słabość do podróży żelazną koleją oraz tęsknota za dzieciństwem, które dało mi szansę i możliwość dorastania u Dziadków. W całkiem innych czasach i realiach, niż dzisiejsze. Odwzorowałem zatem ten świat, którego już nie ma, w kolorze sepii, powielając jego odbitki na wzór i podobieństwo starych fotografii. To oczywista stylizacja, wymagająca odpowiedniej oprawy artystycznej. Stąd świadoma redukcja tkanki muzycznej do niezbędnego minimum, pozwalająca uwypuklić subtelną fakturę poszczególnych utworów. Na płycie tej – z ufnością – nabieram w usta krystaliczny zdrój słów Leśmiana, mieląc cierpliwie, jak kiper, jego smakowite, zmysłowe frazy, by w akcie spełnienia splunąć za siebie na szczęście przez lewe ramię i sfrunąć z powrotem z obłoków na ziemię, na spadochronie bezpiecznej liryki filara poetyckiej grupy Tylicz. Pociągi parowe to – za sprawą Adama Ziemianina właśnie – spojrzenie na własne życie z perspektywy kolejowego wiaduktu, zawieszonego wysoko nad światem. Swoisty pretekst do retrospekcji i rozliczeń z samym sobą, kiedy to oczy zachodzą mgłą wspomnień i budzą się uśpione nuty rzewne, drzemiące w każdym z nas.

To dobra okazja do upuszczenia złej krwi niespełnienia i rozczarowań. Być może są to myśli dość pośpiesznie formułowane i zbyt pochopnie rzucane na wiatr znad krawędzi chybotliwej kładki, ale to święte prawo i przywilej osób przekonanych o zbliżającym się nieuchronnie „wysokim locie” w poszukiwaniu naprawdę ważnych słów.

I taka jest ta płyta. Kameralna – do przeżycia i przeżucia w pojedynkę – trochę rozmemłana i rozchwiana od staroświeckiej egzaltacji oraz pesymizmu, ale szczera. Bezpretensjonalne melodie płyną prosto z serca trafiając – bądź nie – jako środek uśmierzający ból – do głów i krwioobiegu potencjalnych marzycieli.


Cudne manowce (1999)


23 maja 1999 roku, Pan Bóg postanowił zakpić sobie ze mnie. Mój przekorny Demiurg – najwyraźniej w przypływie dobrego humoru – pozwolił mi wydać na świat najprawdziwszy płytowy bestseller. Album poczęty w pośpiechu u schyłku wspomnianego wiosennego dnia, w koncertowym podnieceniu i uniesieniu. Nieskalany mordęgą myślenia, cierpieniem wątpliwości i narkotycznym głodem czekania na spodziewany sukces, który w końcu nadszedł. Cudne manowce zyskały powszechną aprobatę szerokich rzesz odbiorców. Nagle, w jednej chwili, ludzkość oszalała na punkcie retrospekcji moich dotychczasowych dokonań artystycznych podanych w swawolnych wersjach na żywo z oklaskami w tle. Fani pokochali też zestaw studyjnych rarytasów, które nie zaznały wcześniej posłuchu, poklasku, a nawet dziennego światła i świeżego powietrza. Uwolniłem te zasoby pieśni z mroku radiowych archiwów oraz zaduchu zaprzeszłego czasu panoszącego się w czeluściach szuflad mojego biurka, uzupełniając wydawnictwo. Ten podwójny, sklecony naprędce przekładaniec nie okazał się – o dziwo – ciężkostrawnym okolicznościowym klopsem, lecz został najlepiej sprzedawaną i najchętniej kupowaną pozycją dyskografii. Gratką dla wszystkich zainteresowanych. Miłym upominkiem na piętnastolecie zespołu. W chwili, kiedy piszę te słowa, to istne cudo reminiscencji znalazło dokładnie 62 216 nabywców! Dzwoniłem w tej sprawie do księgowego. Widać gusta fonoamatorów są równie nieprzewidywalne jak forma rodzimych kopaczy piłki niemiłosiernie skopanej. A Pan Bóg to zaiste kpiarz, jakich mało.


Kolejne płyty…