Oddech Bieszczadów

Bieski, Czady i Anioły

W Bieszczady jeżdżę od dziecka. W rodzinnym archiwum zachowała się pamiątkowa fotografia, na której pozuję z przejęciem w Jabłonkach pod pomnikiem generała Waltera – niestrudzonego architekta Akcji „Wisła”, członka z ramienia, który jak wiadomo kulom nie kłaniał się wcale. Padł zaś bohatersko w boju, ugodzony czymś ostrym od tyłu przez swoich. Popiersie tego kontrowersyjnego gieroja – nie wiedzieć czemu – do dziś szpeci sielski, górski krajobraz. Ale to już zupełnie inna historia. Ma być wszak o pięknie, a nie o wynaturzeniach.
Wiele lat później, Bieszczady zaczęły mi się kojarzyć dla odmiany z pobytami w gościnie u harcerzy. Z gitarą i pieśnią. Druhny i druhowie – choć też mundurowi – przyjmowali mnie jak swego. A jakże – niezwykle serdecznie! W Czarnej, Dwerniczku i w stanicy Wołosate, która zasłynęła świecką tradycją Jarmarku Piosenki.
Po jednym z koncertów tamże, poznałem Denisiuków – Jadzię zwaną „Mrówką” i Ryśka, czyli „Burego”. Zaprzyjaźniliśmy się w mig i stworzyliśmy wspólny front w oswajaniu Bieszczadów, trzymając się razem do tej pory. To pozwoliło mi pod koniec lat dziewięćdziesiątych honorowo wypełnić funkcję akuszera przy narodzinach owianego legendą lokalu „Pod Kogutkiem”. Dzielił tam, rządził i polewał, a nawet potrafił dać w mordę – „Bury” właśnie. „Kogutek” przyciągał zarówno wszelkiej maści bieszczadzkich wykolejeńców o artystycznych duszach, jak i całkiem normalnych turystów. Niejednokrotnie zdarzało nam się tam grywać w pełnym składzie jako Flety z Matragony albo Niebieska Tancbuda. Dla niepoznaki. Poprawialiśmy tym samym skutecznie i tak dobry nastrój wspomnianych bywalców tej swojskiej knajpki, jak również obroty baru. Traktowałem te spontaniczne występy jako pretekst do ogrywania nowego materiału, obserwując przy okazji reakcję nań wyluzowanej pogodnie i nad podziw asertywnej publiczności. Wspominam te imprezy jako coś fantastycznego! Uwieczniła te miłe chwile rzecz jasna piosenka, napisana na wspomniane urodziny „Kogutka”: Bieszczadzkie anioły.


 

Festiwal Sztuk Różnych

Po pewnym czasie gry i zabawy stolikowe w lokalu „Pod Kogutkiem” przestały wystarczać wszystkim, bez wyjątków. Z różnych względów. Nastąpiło typowe dla takich kameralnych społeczności towarzyskie zmęczenie materiału. Spory problem stanowić zaczęła zbyt skromna baza kawiarni i jej gabaryty. Coraz większa bowiem liczba miłośników moich pieśni domagała się igrzysk. Trzeba było wyjść szerzej do klienta. Do naszej publiczności.
Okazja ku temu nadarzyła się szybciej niż można było przypuszczać. W nowy wiek weszliśmy serią koncertów w ciśniańskim Gminnym Ośrodku Kultury, którego przestronny budynek każdorazowo pękał w szwach od stłoczonych w środku ludzi. Drugą niszczącą zaś siłę stanowili desperaci uwieszeni jak powoje na ścianach, na zewnątrz. Granie muzyki i delektowanie się nią w takich warunkach urągało wszelkim zasadom, stając się istną mordęgą dla wszystkich osób dramatu. Trzeba było coś z tym zrobić – zwłaszcza, że zapotrzebowanie na koncerty zespołu w tym rejonie rosło z sezonu na sezon.
W 2001 postanowiliśmy zagrać w miejscu z grubsza przypominającym amfiteatr. W starej owczarni, w Górnej Wetlince. Obiekt ten mimo dość topornej konstrukcji i niechlujnej estetyki mógł spokojnie pomieścić wszystkich fanów SDM. Problemy pojawiły się nieoczekiwanie, a u ich podłoża legły zapędy lokalnych „władców tej krainy”, by wykorzystać okoliczności i miejsce dla własnych kampanii wyborczych. Usiłowali oni ugrać swoje obiecując wszystkim wszystko, w myśl zasady, iż „nikt ci tyle nie da, co ci wójt obieca”. Od polityki zawsze trzymałem się z daleka, więc zastosowałem fortel w stylu Zagłoby, aby intruzów skutecznie zniechęcić i przepłoszyć. Raz na zawsze. Zorganizowaliśmy wraz z harcerzami z Oświęcimia – oj, mizerny to elektorat dla „kandydatów na kandydata” – przegląd piosenki turystycznej o nazwie Bieszczadzkie Anioły. Przez pół dnia płynęły więc z estrady upojne obozowe pienia, powodując, że na scenę wdrapaliśmy się z trudem, na ostatnich nogach. Jakimś cudem wszystko się jednak dobrze skończyło, a prawie 3-tysięczny tłum pożegnał nas nad podziw entuzjastycznym wyciem. Twórcy sukcesu zaczęli się mnożyć, jak drobnoustroje, powodując, że koniecznością stała się formalizacja wszelkich działań. Powołaliśmy do życia Stowarzyszenie i Festiwal Sztuk Różnych „Bieszczadzkie Anioły”.
Ku mojej radości impreza weszła na stałe do kalendarza wydarzeń kulturalnych, funkcjonując wciąż w świadomości naprawdę wielu osób. Mnie przypadał w udziale honor bycia gospodarzem jej programu. Co roku starałem się zapraszać coraz to nowych artystów w podobny sposób podglądających i opisujących rzeczywistość, świat i ludzi. Słowem, obrazem i dźwiękiem…


 

BA’ 2001

Edycja pierwsza: UPOJNA, bo wszyscy – bez wyjątków – chodzili pijani szczęściem, że się udało. Że naprawdę wyszło! Dlatego też mało kto dziś cokolwiek wyraźnie pamięta. Większość wydarzeń skutecznie rozmyła owa, wspomniana euforia. Resztę załatwił barbarzyńca czas. Zabrakło nawet materiałów informacyjnych z prawdziwego zdarzenia – co dopiero mówić o rzetelnej dokumentacji raczkującej imprezy. Mam w swoich zbiorach jedynie pamiątkowy znaczek odlany chałupniczo z cyny przez Jacka Pysia. Przedstawia on tłustego anioła o rysach i gabarytach Ryśka Denisiuka, gramolącego się niezgrabnie po wątłej drabinie ku niebu, by sięgnąć po nieosiągalne. Dobrze zapamiętałem tę zabawną ikonkę, będącą symbolicznym aktem naszego, niczym nieusprawiedliwionego optymizmu i wiary w świetlaną przyszłość bieszczadzkiego festiwalu. Przypominającego – póki co – najwyżej beztroski karnawał pospolitego ruszenia po przypadkowo wygranej potyczce. Czas dopiero pokaże, ile zdrowia, cierpliwości, dobrej woli, nerwów oraz ciężkiej pracy i sił wielu osób trzeba będzie zaangażować w następnych latach, aby zgodnie wygrać prawdziwą bitwę.


 

BA’ 2002

Edycja druga: SWOJSKA, bo pomimo wielkiej czarnej dziury w festiwalowym budżecie udało się namówić do wyprawy w Bieszczady samych swoich, czyli artystów, z którymi zdarzyło mi się w życiu spożyć niejedną beczkę soli. Artystów przez duże „A”, zdolnych pojawić się na scenie w starej owczarni bez zbędnych pytań i ceregieli, większych wymagań oraz zwyczajowych targów o mamonę. Swojskich arystokratów estrady, zostawiających powyższe kaprysy i przywileje gwiazdorskiej skamielinie oraz jednodniowym jętkom, znanym aż za dobrze z żenujących chałtur Made in TVP, Polsat i TVN. Dzięki takiej postawie znów udało się zrobić coś z niczego i wciągnąć do mądrej zabawy zacnych i szlachetnych ludzi. Po obu stronach widowni. Tym samym Górna Wetlinka na kilka krótkich chwil stała się wzruszającą enklawą Bieszczadzkiego Anioła, któremu obcy jest dylemat: mieć czy być? Bieszczadzki Anioł bez wahania pakuje plecak, przyjeżdża i jest. Po prostu jest! To rozczulające, jak nie wiem co…


 

BA’ 2003

Edycja trzecia: ZEGARMISTRZOWSKA, bo niezmiennie przejmujący, śpiewny tenor Tadeusza Woźniaka wybrzmiał krystalicznie u podnóża Połoniny Wetlińskiej, słowami otwierającymi drogę do zbratania się z mistrzem. Wspólnego zbełtania błękitu w naszych i tak już nieźle skołowanych nadmiarem wrażeń głowach. Tym samym ziścił się szczęśliwie mój sen o jednoczesnym przesuwaniu ziarenek czasu w klepsydrze życia wraz z Zegarmistrzem Światła – artystą, którego mocą młodzieńczego entuzjazmu i podziwu kochałem szczerze od pacholęcia.
Zaraz potem spadł na mnie obfity deszcz złotych płyt, honorujący popularność zespołu oraz wyjątkowy popyt na wcześniejsze tytuły albumów wypełnionych po brzegi moim życiem i mną. Miarę artystycznego spełnienia i rynkowego sukcesu dopełniła platyna za Cudne manowce. A wszystko to na oczach przyjaznej anielskiej publiczności, z Bieszczadami przecudnymi w tle.
Zapamiętałem wtedy i pielęgnuję do dziś uroczyste przyrzeczenie dane mi przez Marysię Ziemianin – której dni ziemskiego bytowania zaczęły topnieć szybciej niż mogłem przypuszczać – że jeśli przeżyje następny rok w zmaganiach z chorobą, to przyjedzie pomagać mi przy „Aniołach” już zawsze. Nawet zmywając gary. Mimo optymistycznych rokowań lekarzy oraz niebywałego hartu ducha nie udało się Marii wypełnić danej obietnicy. Nie wróciła już w góry. I nie wróci. We mnie zaś urosła zaszczepiona przez nią siła, by nie poddawać się przeciwnościom losu i walczyć do upadłego z wszelkim łajdactwem o byt i przyszłość festiwalu, jego poziom oraz dobre imię.


BA’ 2004


Edycja czwarta: JUBILEUSZOWA, uroczystym jubileuszem dwudziestolecia macierzystej formacji muzyczno-towarzyskiej, z którą skojarzył mnie dobry los. Radosną fetą, albowiem udało się przeżyć w dobrym zdrowiu, stylu i komitywie tyle lat. Poza wszelkim obiegiem, układami i obrzydliwym kolesiostwem. Bez tajnych i jawnych kompromisów artystycznych oraz oglądania się na mody, trendy, tudzież prądy popkultury. W pogardzie dla epigoństwa i bez zważania na ciągły ogień krytyki sformatowanych mediów oraz wynaturzonej branży rozrywkowej.
A wszystko to pod jednym szyldem – SDM, który z czasem nabrał cech i mocy znaku towarowego, stając się wartością trwalszą niż wszystkie konta bankowe, polisy ubezpieczeniowe i fundusze emerytalne razem wzięte. Oczywiście nie byłoby tego – nie byłoby nas – bez publiczności, czyli ludzi stojących za zespołem murem od zawsze.
Od samego początku. Od kolebki. I chwała im za to, i dzięki niewysłowione! Na estradzie też nie zabrakło nikogo z ważnych. Od Andrzeja Sidorowicza, z którym po latach znów wykonałem na żywo kilka piosenek, po wielozadaniowy chór z Turku.
Ukoronowaniem tego uroczego święta kapeli stała się premiera pierwszego tłoczenia Beretki dla Bejdaka. Płyta – ciepła jeszcze i pachnąca rozkosznie świeżą farbą drukarską – dotarła do Cisnej wprost z fabryki. W ostatniej chwili. Podpisywanie tego albumu nabywcom dostarczyło mi sporej porcji ekstremalnych wrażeń, w związku z ekscentrycznym zachowaniem co poniektórych fanek gatunku!

Więcej zdjęć…


 

BA’ 2005

Edycja piąta: ZAPALNA, bo jedyne co z niej zapamiętałem to uciążliwy ból gardła i brak pewności, czy uda mi się wycharczeć aniołowy recital mimo przewlekłej infekcji krtani oraz rozpulchnionych zapalnie strun głosowych? W koncercie nocnym przyszło nam dzielić scenę z łapiącą wiatr w żagle sukcesu kędzierzyńską Bohemą i bojowo usposobionym Czerwonym Tulipanem. W powietrzu unosił się niespokojny duch artystycznej konfrontacji, dodatkowo wiążąc mi głos w gardle. Grać i śpiewać przyszło nam po gospodarsku na końcu stawki, dla zmęczonego, zmarzniętego i częściowo przemoczonego widzo-słuchacza. Resztką sił i woli.
Nie było łatwo, ani lekko, ani też do końca przyjemnie, przeto „życzliwi” po cichu zaczęli wieszczyć zmierzch i niechybny krach kariery zespołu, mojego zdrowia oraz samej imprezy. Tak to już jest w tym fachu, że najpierw cię noszą na rękach, a potem z rozkoszą kopią grób. I radują się jak dzieci tym strącaniem aniołów z nieba w niebyt. Na szczęście nie wszyscy, więc warto wierzyć własnej publiczności i nie wolno nigdy w nią wątpić. Tak też zrobiłem i wciąż jestem! Ku zrozumiałej rozpaczy „życzliwych”.

Więcej zdjęć…


 

BA’ 2006

Edycja szósta: PRZEŁOMOWA, bo zmieniło się wszystko albo prawie wszystko. Najpierw „zielony” dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego przegonił nas z Górnej Wetlinki, strasząc katastrofą budowlaną starej owczarni. To pociągnęło za sobą konieczność błyskawicznego wyboru nowego miejsca dla „Aniołów”. Wyszukałem zatem, obwąchałem i pokochałem dołżycką Dolinę Obiecaną, dostrzegając jej logistyczne zalety i brak większych wad poza uprzedzeniami zrodzonymi z przyzwyczajenia. Teren u stóp Łopiennika okazał się większy, łatwo dostępny i – co najważniejsze – bardziej przyjazny imprezie niż anielska kolebka, którą nowy nadgorliwy urzędnik na mocy swoich ekologicznych decyzji szybko zrównał z ziemią, zacierając brutalnie wszelki ślad obecności człowieka w tym magicznym miejscu.
Wówczas chaos wkradł się w szeregi ekipy organizacyjnej. Pojawiły się wewnętrzne tarcia i nieporozumienia. Kilka znaczących osób zgłosiło swoje pretensje pod moim adresem, zarzucając samowolę w podejmowaniu decyzji oraz blokowanie przepływu informacji. Próbowałem ze spokojem ignorować te wierutne bzdury, ale kosztowało mnie to sporo zdrowia. Nagle każdy chciał wiedzieć wszystko i decydować o wszystkim nie robiąc nic. Chwilami zakrawało to na sabotaż. W tej sytuacji odpowiedzialność za podniesienie wraku festiwalu z dna i presję otoczenia z tym związaną wziąłem na swoje barki. Mimowolnie. Kosztem pogłębiających się lęków i bezsennych nocy. W upiornej symbiozie z telefonem komórkowym. Lipcowy urlop z dala od zmartwień i trosk zamienił się w nerwowy koszmar.
Na koniec do głosu doszły jeszcze wraże siły lokalnej pseudoelity umysłowej i artystycznej, która pokazała swoją wredną twarz. I beznadziejną głupotę przy okazji.
W świat popłynęły plotki, oszczerstwa i obrzydliwe pomówienia na mój temat. Dałem temu zdecydowany odpór w kilku ostrych słowach na forum miejscowego areopagu, czyli w knajpie, co dodatkowo zaogniło rozjątrzoną sytuację. Zagotowały się puste głowy. Urażone ambicje przeszły w fazę aroganckiej agresji, intensyfikując manifestację bojkotu imprezy. Przeżyłem i to. Psy ujadały, a ja ratowałem festiwal. Pozwoliłem mu przetrwać i narodzić się na nowo.
Wymienienie tych wszystkich siewców zamętu z imienia i nazwiska mija się z celem. Jakikolwiek rozgłos nie powinien być komuś takiemu dany, zaś poczucie winy, czy wstydu jest im zupełnie nieznane.

Więcej zdjęć…


 BA’ 2007

Edycja siódma: METAFIZYCZNA, gdyż wiersze Stachury z moją muzyką posłużyły za oprawę liturgiczną mszy świętej odprawionej w intencji poety, honorującej siedemdziesiątą rocznicę jego urodzin. Cerkiew w Łopience przeżyła niepamiętny od lat napływ pielgrzymów, którzy ufając słowom autora Mszy Wędrującego przybyli tłumnie, by zatopić się w modlitwie za jego duszę. Dać świadectwo swojej wiary, a poprzez pamięć unieśmiertelnić osobę oraz twórczą schedę swojego bohatera i jubilata. Akceptując się nawzajem.
Na krótką chwilę cudowna dolina Łopienki stała się poetycką Krainą Jaskrawości. W podniosłym nastroju oraz otulinie mądrych słów dokonała się dziękczynna „Stachuriada”, pełna wzruszeń i szalenie głębokich refleksji. Nikt nie żałował sobie łez, dając upust nagromadzonym emocjom. Nie skrywał niepohamowanych objawów tkliwości. Stworzyliśmy całkiem pokaźną społeczność oderwaną od rzeczywistości, bratając się dodatkowo we wspólnym odczytywaniu metafizycznych znaków z zaświatów.

Więcej zdjęć…


 

BA’ 2008

Edycja ósma: OSTATNIA, za to okraszona niekończącą się fetą dobrej i mądrej zabawy aniołowych gości. Chociaż nie bez lęku i obaw, że kiedyś przekształci się ona (ta feta) w toporny festyn pijanych bałwanów.
Do końca życia nie zapomnę atmosferycznej nawałnicy, która spadając na Dołżycę po pięknym skwarnym dniu, odpuściła sobie w chwili naszego wejścia na scenę, temperując swoją niszczycielską moc. Dzięki temu mogłem sumiennie wypełnić wolę Natalii Jewtuch –  młodej niezwykłej osoby, pokonanej przez chorobę ledwie kilkanaście godzin wcześniej. Nie radząc sobie ze wzruszeniem wykonałem dla niej Glorię, wraz z Darkiem Czarnym, w przejmującej ciszy. Z zaćmionym Księżycem i metafizycznie wygwieżdżonym niebem w tle. Staram się czytać uważnie znaki, które podrzuca przeznaczenie i los. Zrozumiałem wtedy, że to KONIEC. Nic więcej z siebie dać już nie mogę. Ani Biesom, ani Czadom, ani Aniołom… Pożegnałem się jeszcze czule z Publicznością i już: CZEŚĆ PIEŚNI!
Buddyści wierzą, że bez zmian nie byłoby życia, rozwoju i nie byłoby okazji do duchowego przebudzenia. Nie sposób nie przyznać im racji.