Drogowskazy


Andrzej „Ari” Sidorowicz

Andrzej Sidorowicz to mój najbliższy przyjaciel z ogólniaka. Po rocznym epizodzie w koszalińskiej Wyższej Szkole Inżynierskiej miękko wylądował w Poznaniu, gdzie wyjątkowo szybko zadomowił się w akademiku politechniki przy ulicy Świętego Rocha – tak zwanej „Piątce”. Ciekawość świata i umiejętność łatwej adaptacji w każdych warunkach to jedna z głównych cech Andrzeja, co w znacznym stopniu zdeterminowało jego życiowe losy w przyszłości. Semestr lub dwa dzielił nawet segment z obywatelem arabskim – Irakijczykiem o imieniu Safin. Dzięki temu doskonale poznał wszystkie tajniki, techniki i miłosne pozycje Kamasutry. Żal tylko, że jedynie jako bierny obserwator. Wtedy też zaczął posługiwać się muzułmańskim odpowiednikiem swojego imienia. Stał się Arim. Pod koniec studiów opuścił kraj ojczysty i zamieszkał na stałe w Ameryce.

Początkowo muzykowaliśmy zawzięcie w zamieszkiwanym przez niego pokoju, by dość szybko znaleźć podatny grunt dla Stachurowych modlitw w duszpasterstwie akademickim. Na krótko jednak, gdyż świecki charakter pieśni i pogańska treść poematu Missa Pagana sprawiły, że jeszcze prędzej i bez zbędnych ceregieli wymówiono nam tam gościnę. Tak trafiłem do kultury studenckiej. Widać los tak chciał…

12 grudnia 1983 roku, ogaceni prześlicznie w pasiaste rumuńskie trykoty z przemytu, wystąpiliśmy po raz pierwszy publicznie. Salkę telewizyjną macierzystego akademika wypełnili do ostatniego miejsca nasi wspólni znajomi. Życzliwi koledzy Andrzeja z polibudy i moje wyrozumiałe koleżanki z roku. Dzięki temu trema nie zżarła nas do cna, dając okazję do powetowania sobie rozczarowania i niesmaku, który pozostał po niefortunnym projekcie występu u księdza w kościele. Podczas tego historycznego koncertu zrodził się w mojej głowie pomysł na oddającą istotę rzeczy nazwę naszego duetu – Stare Dobre Małżeństwo. Nieświadomym swojej roli ojcem chrzestnym tego jakże popularnego dziś określenia stał się mój kompan z pedagogiki – Jasiu Hyjek. Pełnił on tego wieczora rolę śpiewającego konferansjera i wodzireja, wspierając nas skutecznie na scenie. Podczas wstępnej zapowiedzi, Janek użył tego słynnego zestawu słów, chcąc podkreślić moją długoletnią z Andrzejem znajomość, zażyłość i przyjaźń. Podrzucony szczęśliwie pomysł na nazwę przytomnie wychwyciłem, by używać jej już zawsze. Tym sposobem przeżyliśmy z Arim swoją estradową inicjację, zyskując przy okazji własną tożsamość i miano.


Edward Stachura

Z twórczością Edwarda Stachury nie zetknąłem się w szkole. Ówczesne władze oświatowe lansowały bowiem inne kanony piękna w literaturze. Na trop Mszy Pogańskiej, poematu ukrytego przez Steda w zbiorze Dużo ognia i tak dalej, wpadłem na imprezie towarzyskiej w 1983 roku. Studiująca skandynawistykę Małgosia Cymerys – rówieśnicza miłośniczka śpiewu, poezji i białej wódeczki – podsunęła mi dyskretnie tę książkę, odmieniając nieodwracalnie moje życie. Wszystko, zatem wzięło się z przypadku. Spontanicznie powstawały pierwsze piosenki, które wykonywałem akompaniując sobie na gitarze, popiskując przepisowo na organkach przy każdej nadarzającej się okazji. Najchętniej w akademiku lub na korytarzach uczelni. Coraz częściej zaś w duecie z Andrzejem Sidorowiczem – kumplem ze szkolnej ławki.

Nieco później w rozszerzonym do kwartetu składzie zaczęły się popisy estradowe, jak kraj długi i szeroki. Tym sposobem trafiliśmy ze Stachurą pod przysłowiowe strzechy. Śpiewano nas wszędzie. Na rajdach, przy ognisku, w schroniskach, a nawet w przejściowych obozach dla azylantów. Do dziś publiczność domaga się na koncertach Cudnych manowców, Wrzosowiska czy Madame, więc zdarza się, że ryknę spolegliwie na cały regulator: Z nim będziesz szczęśliwsza albo Ruszaj się Bruno, idziemy na piwo! I dobrze mi z tym. Piosenkami poety zapełniłem szczęśliwie kilka ważnych płyt, nie zważając na jadowitą krytykę nieomylnych wyznawców, interpretatorów oraz samozwańczych wykonawców testamentu autora.

Całkiem niedawno odwiedziłem Stachurę na Wólce Węglowej. Po raz pierwszy – dopiero teraz, po latach. Stojąc przy grobie poety skonstatowałem z trwogą, ile to już lat upłynęło od chwili, gdy po raz pierwszy zanuciłem nieśmiertelne frazy piosenki Jak, wiatrem podszytego Steda…


Bolesław Leśmian

Leśmian poetą wielkim jest. Mówi się teraz o tym głośno w każdej szkole, słusznie stawiając jego twórczość na równi z romantycznym łkaniem narodowych wieszczów. Aż dziw bierze, że kiedyś mogło być inaczej. Kiedyś, czyli za życia poety. Często myślę o tym z troską spacerując co jakiś czas wokół dostojnego gmachu zamojskiej Centralki albo wspinając się na zdziczałe wzgórze iłżeckiego zamku, w poszukiwaniu resztek malinowego chruśniaku. Uruchamiam wtedy maszynę wyobraźni i dostrzegam w mroku cień człowieka targanego rozterkami i namiętnościami natury osobistej, zawodowej i obyczajowej. Nieumiejącego odeprzeć bezpardonowych ataków i jadowitych szyderstw zawistnych pseudo-przyjaciół po piórze. Widzę niezrozumianego przez współczesnych mu luminarzy sztuki klasyka poezji wchodzącego do Akademii Literatury Polskiej kuchennymi drzwiami, gotowego na daleko idące ustępstwa i ingerencję literackich miernot we własne arcydzieła, dla prozaicznej emerytury w wymiarze jałmużny. Ponadto obserwuję nieustępliwego geniusza rzucającego perły przed wieprze, bez silenia się na jakąkolwiek poprawność wobec panujących mód i trendów epoki. Wielkiego mikrusa wysiadającego z pustej dorożki, mającego odwagę artystycznej werbalizacji swoich lęków, tęsknot i pragnień. Szarmanckiego uwodziciela oraz konesera kobiecych wdzięków i powabów, „całującego rączki, wąchającego nóżki, śliniącego usteczka i piersiczki” oraz „zlizującego wszystkie brudziki z kędzierzawki mięciuchnej i pupuchny wonnej” swojej poetyckiej muzy.

Gnom, chrząszcz, pogrobowiec Młodej Polski, najlepszy notariusz wśród poetów – tych i innych złośliwych przytyków, nie szczędziły Leśmianowi ówczesne kulturalne elity, miast poznać się na walorach jego twórczości oraz właściwie ją docenić. Nie przysporzyło mu to zdrowia i długiego życia, gasząc je przedwcześnie prozaicznym atakiem serca. Tym sposobem nie poczuł smaku należnej sławy, chwały i uznania za życia. Stał się za to obiektem zbiorowej adoracji po śmierci. Większość artystów śpiewających poezję do dziś sięga po jego wiersze, tworząc kolejne melodyczne i aranżacyjne wariacje na ich temat.

Mnie również nie ominęła gorączka potrzeby zinterpretowania kilku jego utworów. Z perspektywy czasu postrzegam to jako fakt cenny i  sympatyczny, chociaż niewiele znaczący dla mojej drogi twórczej. Trudno mi się bowiem zgodzić z opinią Leśmiana, iż poezją są jedynie te ulotne chwile, w których obok siebie stoją słowa, które tam dotąd nie stały. Wierzę i wiem, że pisaniem wierszy może być również najprostsze, przyziemne nazywanie spraw po imieniu. Bez konieczności wystrzeliwania w kosmos metafor.


Wojtek Belon

Legendarny Wojtek Belon, zanim stał się postacią kultową, otoczoną nimbem sławy i świętości, pojawił się jakby nigdy nic na mojej artystycznej dróżce. Właściwie wtedy ścieżce jeszcze… Dokładnie 1 kwietnia 1984 roku, a więc w Prima Aprilis, przystąpiłem wespół z Andrzejem Sidorowiczem do swoistego egzaminu, jakim były eliminacje do Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie. Rzuciliśmy się trochę z motyką na słońce – dwa nieopierzone żółtodzioby. Uczniaki. W rolę czeladnika szefującego jurorom przeglądu wcielił się tego dnia „Majster Bieda” właśnie. Występ udał nam się nienadzwyczajnie. Tym większe więc było moje zdziwienie, gdy tuż po jego zakończeniu sam Mistrz zaprosił mnie do Świnoujścia na FAMĘ. Latem miałem wziąć udział w jego autorskim koncercie zatytułowanym „Święto”. Szczegóły imprezy poznałem za kulisami, w przerwie przesłuchań. Wojtek dość dyplomatycznie – powołując się na rachunek ekonomiczny – usiłował pominąć w swoim zaproszeniu Andrzeja. Gdy upomniałem się dość ostro o swojego kompana, Belon szybko zmienił front, łapiąc w lot niedorzeczność swego pomysłu. Teraz, po latach, myślę, że był to sprytny test na moją lojalność wobec przyjaciela, chociaż głowy nie dam. Swoją drogą, to niegłupi pomysł, by młodych pasjonatów od razu sprawdzać na okoliczność występowania u nich ludzkich odruchów na starcie do tak zwanej kariery. A zwłaszcza w dzisiejszych mocno zdziczałych czasach.

W lipcu nad morze pojechaliśmy zatem we dwóch. Na miejscu zaprzyjaźniliśmy się z Olą Kiełb, która skorzystała z identycznego zaproszenia. „Święto” stało się autentycznym wydarzeniem festiwalu. Zgromadziło sporą widownię oklaskującą ówczesne gwiazdy – nie tylko studenckiej estrady. Odrodzona Bukowina, folkowy Bus Stop, buńczucznie wzywający na barykady Zespół Reprezentacyjny, Daab zaklinający deszcz na wyjątkowo miękkich nogach oraz Dżem i gwiazdorska Martyna Jakubowicz stworzyli niezwykły spektakl. A wśród nich my – sine ze strachu „Smyki”, bo tak zwykł wołać na nas Wojtek. Tło dla muzycznych popisów wszystkich artystów stanowiła ruchoma scenografia zaimprowizowana naprędce przez Staszka Wolskiego – niestrudzonego animatora teatrów ulicznych. Dźwięki płynące z cymbałów demonicznego Jankiela i harmonijek Irka Dudka – przeplatając się sprawiły, że koncert odbył się bez zbędnych słów i nadętych konferansjerów. Tej nocy w amfiteatrze nie zapomnę nigdy. Belon ze szczęścia poszedł w gaz, a my zgodnie podążyliśmy jego tropem. Dopiero o świcie dotarło do mnie, że miałem w tym wszystkim swój udział. Po czymś takim nie było już odwrotu. Postanowiłem zająć się muzykowaniem na poważnie, a „Majster Bieda” został ojcem chrzestnym mojej twórczej szajby.

Znaliśmy się niewiele ponad rok, bowiem 3 maja 1985 roku Wojtek zmarł. Zniknął z mojego życia tak samo, jak się w nim pojawił – nieoczekiwanie. Nie od razu potrafiłem się z tym faktem zmierzyć. Pogodzić z tym, że to koniec – tym bardziej. Upłynęło sporo czasu, zanim zrozumiałem w pełni, co się stało. Ulgę poczułem dopiero w chwili, gdy uwierzyłem, że mimo utraty Przyjaciela, Mentora i Opiekuna moich pierwszych kroków na scenie, zyskałem Nowego Bohatera, Opokę i Patrona artystycznej drogi. Na całe – mam nadzieję – życie.

Na pogrzeb do Buska nie pojechałem. Nie czułem się na siłach, by to zrobić, ani też nie wiedziałem, czy będzie to stosowne. Odwiedziłem Wojtka na cmentarzu dopiero parę tygodni później. Wspominam to spotkanie jako wzruszające i metafizyczne. Zresztą, nie inaczej jest i dziś…


Piotr Bakal

Niespotykanie spokojny człowiek. Flegmatyczny charakter i takież usposobienie Piotra odbija się wyraźnie zarówno w jego twórczości, jak i w życiu. W twardej liryce opisuje rzetelnie i celnie podarowane mu wspaniałomyślnie przez los leniwe sielskie dni, nienaznaczone podmuchami spalającego szaleństwa, czy erupcją błędnej namiętności płynącej z dodatkowych skurczów serca oraz wartkiego obiegu stale wrzącej krwi. Bakal to raczej typ filozoficznego guru. Powolny, opanowany do bólu, co nie znaczy, że wiecznie zdystansowany i śpiący. Fale swojego kreatywnego niepokoju skanalizował z pożytkiem tworząc Ogólnopolski Przegląd Piosenki Autorskiej, kierując przy okazji stowarzyszeniem rodzimych balladzistów. Złamał tym samym monopol miasta Krakowa na kulturę słowa wyższego sortu, za co mu cześć i chwała.

Zdarzyło mi się nagrać i wylansować kilka jego rzemieślniczych – jak sam twierdzi – tekstów z przebojowym Pożegnaniem na czele, choć moje interpretacyjne wysiłki nie spełniły chyba pokładanych weń nadziei skrytego i cichego autora. Chociaż, kto go tam wie? Dał mi też na progu kariery kilka cennych wskazówek z cyklu: „Komu ufać a kogo się bać?”. Czas i historia zweryfikowały co prawda nieco te dobre rady, ale liczą się przecież intencje. A te zrodziły się i wypływały najpewniej ze szczerej sympatii Piotra dla młodych zapaleńców, takich jak ja oraz innych nieznanych bliżej szlachetnych pobudek. Tak postrzegałem to wtedy. Podobnie też widzę i dziś.

Wpadliśmy ostatnio na siebie przypadkiem w Bieszczadach, gdzie Bakal zawieruszył się – jak zwykle – ni to prywatnie, ni to służbowo. Obu nas ucieszyło wspomniane spotkanie po latach przy gitarach i litewskiej pigwówce, uświetnione dodatkowo spontanicznymi korepetycjami z Pożegnania dane przeze mnie temu stołecznemu naczelnikowi bardów. Na jego wyraźne życzenie i ku uciesze pozostałych zgromadzonych bieszczadzkich górali stołowych.


Adam Ziemianin

Wiosną 1987 roku na festiwalu studenckim w Krakowie poznałem Adama Ziemianina. Twórczością tego poety byłem zafascynowany i zauroczony od chwili, kiedy w ucho wpadł mi refren piosenki Przy wielkiej niedzieli, śpiewany przez poznańską piosenkarkę Violę Kozłowską. Doznałem wtedy olśnienia, że oto niejaki Ziemianin wyjątkowo celnie mówi o nurtujących mnie sprawach, zamykając w poetyckie zdania moje własne myśli. Zacząłem gorączkowo przeszukiwać księgarnie i czytelnie w pogoni za „słowami, które dziwią się drugiemu słowu”. Wytropiwszy, zakupiłem szczęśliwie Makatki, zaś tomik W kącie przedziału z premedytacją wypożyczyłem na wieczne oddanie z biblioteki w Radomiu, wykorzystując cudzą kartę czytelniczą. Szybko jednak ruszyło mnie sumienie i z bólem serca książkę zwróciłem, za co los mnie sowicie wynagrodził. Jano Mościcki – artysta okazjonalny – przedstawił mnie samemu poecie tuż przed wspomnianą uroczystą galą w Rotundzie. Ziemianin, widząc moje zmieszanie i onieśmielenie zaistniałą sytuacją, od razu zaproponował przejście na „ty”. Fakt ten okrasiliśmy symbolicznym toastem, opierając dalszą rozmowę o bar. Zaprosiłem Adama na koncert, podczas którego zadedykowałem mu dwa utwory powstałe na kanwie jego wierszy – Nasz słony rachunek i Coraz krótsze listy od ciebie. Wyraźnie wzruszony autor zrewanżował się obietnicą ekspresowej inwentaryzacji zasobów twórczych, celem udostępnienia mi niepublikowanych do tej pory rękopisów. Słowa honorowo dotrzymał, chociaż nie od razu.

Adam Ziemianin przyszedł na świat w Muszynie tuż po wojnie. Jako zodiakalny Byk, od dziecka doskonale wiedział, czego od życia chce, dążąc konsekwentnie do raz obranego celu. Zanim jednak niepozorny chłopak z sennego miasteczka na końcu świata stał się Znanym Krakowskim Poetą, sporo wody upłynęło w Wiśle i Popradzie. Adam do poezji kroczył drogą dość wyboistą i krętą, nie tracąc jednak nawet na chwilę animuszu i pewności siebie w trudnych chwilach, których los mu nie skąpił. Wrodzony optymizm, humor i góralski charakter pozwalały pokonywać mu wszelkie przeszkody, dzięki czemu zdobył niezbędne doświadczenie, mądrość i spryt, odwzorowane zgrabnie w jego szalenie życiowej i praktycznej poezji. Posiadł też Ziemianin szczególny dar zjednywania sobie ludzi. Od zwykłych pijaczków, po akademickie ciała. A to za sprawą wyjątkowego talentu do biesiadowania i umiejętności wysłuchania każdego, czemu towarzyszyło adasiowe zgodliwe „tak, tak, tak”, zachęcające rozmówcę do dalszych, jeszcze głębszych wynurzeń. Stanowi typ brata-łaty, z którym by można konie kraść, spijając poetycką ambrozję zabawnych anegdot w nieskończoność.

Miał też Adam swoją Marię, będącą mu żoną, muzą, matką jego dzieci oraz strażniczką domowego – i wszelkich innych – porządków. Marysi też przypadł w udziale przywilej bycia pierwszą czytelniczką Adasiowych wierszy, opiewających radości i smutki „Poddaszewa” – ich rodzinnego mikrokosmosu.


Józef Baran

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Aby poznać Józefa Barana nie potrzebowałem żadnego emisariusza. Tego wysłał do mnie on sam. Na dodatek pod postacią wspomnianej baby, uwięzionej w ponętnym ciele młodej apetycznej brunetki, którą nie była żadna z jego – nie mniej atrakcyjnych – córek. Baba jak to baba. Wypełniwszy na odczepnego swoją powinność, utonęła natychmiast w objęciach jakiegoś chuderlawego ochroniarza swej czci i opuszczając pośpiesznie Jaszczury rozmyła się wraz z nim i czcią w nieludzkim gąszczu na krakowskim rynku. Nie zdążyłem nawet pomyśleć, by spróbować się z nią umówić. Podejrzewam zresztą, że owym bawidamkiem u boku uroczej studentki był sam Józek, wcieliwszy się w jedną ze swoich ulubionych ról. Zbawiennie zatem dla dalszych losów naszej znajomości, zostałem w klubie sam – jedynie z wyborem wierszy poety i zaczepnym listem intencyjnym w roztrzęsionych dłoniach. Okazało się, że Józek – pobudzony barwnymi opowieściami Adama Ziemianina o jego współpracy z zespołem – zapragnął również swoje wiersze wzbogacić o nienachalną, jak on sam, oprawę muzyczną.

Mówisz i masz! Ostro zabrałem się za Pacierz Szwejka, w opracowaniu którego zaszkodziła mi służba wojskowa, skutecznie lecząca z wszelkich pacyfistycznych mrzonek o świecie wolnym od mundurów, mundurowych i ekscentrycznych zachowań tych drugich. Później nasza twórcza kooperacja nabrała nieco rumieńców, chociaż śpiewanie józkowych wierszy bez ingerencji w ich treść i strukturę nie było sprawą łatwą. Przeróbkami samej tylko Ballady majowej można by zapełnić całkiem pokaźny tom poezji. Nie inaczej działo się z pozostałymi tytułami, które po morderczej obróbce skrawaniem szczęśliwie trafiły na płyty. I wtedy do głosu dochodziła zabawna cecha charakteru naszego bohatera, który obcowanie z każdą z tych płyt zaczynał od porównywania liczby swoich utworów i Adama, studiując uważnie spis piosenek. Utrzymanie powagi w takich chwilach graniczyło z cudem, ale udawało mi się to przez długie lata. Potem nasze kontakty rozluźniły się nieco – w naturalny sposób – z prozaicznego braku nowych pomysłów oraz za sprawą adamowego monopolu na słowa do mojej muzyki.

Po ciężkiej chorobie, która mu nie darowała, zacząłem Józka odkrywać na nowo. Jako człowieka i artystę – w takiej właśnie kolejności. Sponiewierany przez los Baran spod znaku Koziorożca nagle spokorniał. Wyraźnie nabrał dystansu do siebie oraz otoczenia i, co ciekawe, okazał się życzliwym mentorem młodych pisarzy, traktujących jego głos na każdy temat  jak najbardziej poważnie. Z szacunkiem. Poruszyła mnie też do głębi pomoc i postawa poety w przywracaniu do życia twórczości – potencjalnego konkurenta – Jana Rybowicza, z którym łączyła go niegdysiejsza literacka przyjaźń. Józek umożliwił mi wgląd w zachowaną korespondencję obu panów, jak również udostępnił archiwalny zapis ich rozmowy przy wódeczce, ocalony jakimś cudem w rodzinnej taśmotece Baranów. Odebrałem to jako wzruszający gest dopuszczający mnie do stołu i wspólnej dyskusji, tożsamy z metafizycznym aktem najwyższego, poetyckiego wtajemniczenia. I za to będę Józiowi wdzięczny już zawsze.


Krzyś Koszewski

Krzyś Koszewski przypomina uśpiony wulkan. Powierzchniowo niewzruszony – w środku zaś, jak przypuszczam, kipi w nim płynna lawa. Pozornie beznamiętnie spokojny i cichy, skrupulatnie syntetyzujący twórczość innych artystów w swoich pracach i projektach graficznych, które przeważnie tworzy na zamówienie oraz potrzeby handlu. Jednakowoż zawsze potrafi prozaicznym nawet towarom jak płyty z piosenkami, przydać nimbu sztuki wyższego lotu, dzięki własnym talentom i geniuszowi kreacji: owej wrzącej materii skrywanej pod izotermiczną maską dobrodusznej twarzy. Drzemie w Krzysiu poezja pokrewnej mi struny, tyle że uwalniana w nieco odmienny sposób. Za pomocą obrazów – miast dźwięków – przeznaczonych dla łakomych oczu, nie zaś ciekawie nastawionych uszu. Różnica niby zasadnicza, choć efekt końcowy podobny. Mowa graficznych znaków i symboli, wzruszająco dopełnia język pieśni zapisanych dźwiękiem i słowem.

Tak odbieram twórczość Krzysia – nie Krzysztofa, czy Krzyśka – bo tak zwykł podpisywać się i swoje dzieła mistrz Koszewski. Dodatkowej sympatii i blasku przydają jego postaci podobieństwa w sposobie traktowania życiowych wartości oraz obrona własnych przekonań. Pod tym względem jesteśmy prawie jak bracia. Do takich wniosków doszliśmy wspólnie w rozmowie (i między słowami) podczas roboczego spotkania, poświęconego plastycznej oprawie Odwetu pozorów.

Chciałbym kiedyś spędzić z Krzysiem trochę więcej czasu niż chwilę i do tego w mniej oficjalnym wydaniu. Na przykład przy nocnym letnim ognisku, gdzieś na beskidzkim bezludziu, gdzie rozjaśniają się myśli i rozwiązują języki. Pogadać tak po ludzku. Do woli i bez pośpiechu. Ku pokrzepieniu. Ku Dobru…


Jan Rybowicz

Jan Rybowicz uwiódł mnie swoją twórczością dużo wcześniej i skuteczniej niż Stachura oraz wszyscy inni poeci razem wzięci. Wyjątkowo dużo czasu zabrało mi jednak spożytkowanie i przełożenie jego wierszy na potrzeby i język piosenki. Upłynęło wiele lat nim te poetyckie „bańki mydlane” pozbierałem, przyswoiłem i podzieliłem się nimi z ludźmi. Śpiewająco! Odpowiedzialnie i dojrzale. Zrazu, na próbę z najbliższymi przyjaciółmi, by końcowe efekty trudów rozgryzania Rybowicza udostępnić szerszej publiczności na koncertach i płytach. Trylogia: Tabletki ze słów, Jednoczas i Odwet pozorów – to wymierne świadectwo tych moich twórczych męczarni i napięć. Owoc wielu nieprzespanych nocy i z ulgą witanych przedświtów. Z butelczyną w tle i do towarzystwa. To także niepewność i lęk o sposób przyjęcia tego projektu przez fanów SDM i Krainy Łagodności.

Już na studiach, w 81 roku, mocno uwierzyłem w to, że warto podjąć wyzwanie próbując zmierzyć siły z dziką poezją „Samotnika z Lisiej Góry”. Dzisiaj nie mam najmniejszych wątpliwości, że inaczej być nie mogło. Po prostu. Wiem, że mimo ryzyka utraty zdrowia, przyjaciół, popularności czy pracy, trzeba było Rybowicza odkryć i uwierzyć jego słowom! Zawierzyć niezłomnej postawie wobec twórczości i sztuki. Może nie względem życia, ale poezji na pewno! „Być jak słonecznik. Pokazywać zawsze ten sam kierunek: ku słońcu!” Ku prawdzie!! Ku dobru!!! Tylko tyle i aż tyle…

Jan Rybowicz – ten niezrozumiany, bo bezkompromisowy pasierb wszelkiej kontrowersji oraz złego miru – to poeta, z którym szczęśliwie spokrewniło mnie przeznaczenie, dając asumpt do Najważniejszych Piosenek Mojego Życia.


Bogdan Loebl

Bogdan Loebl to poeta potrzebny i ważny.  Dla polskiej piosenki i dla mnie osobiście. Za sprawą jego wierszy świętej pamięci Tadeusz Nalepa zgrabnie przeistoczył się z prowincjonalnego estradowego  rzemieślnika w charyzmatycznego ojca rodzimego bluesa i rocka.

Bogdan włamał się do mojej głowy, jak złodziej – dżentelmen do sklepu jubilera w środku słonecznego dnia. Nieoczekiwanie, by wybrać z niej bigbitowe błyskotki i błahostki, deponując w zamian wizytówkę swego neurotycznego bluesa. Wbijając w moje serce nóż rozpalonych słów Prawdziwego Poety Piosenki. Aż po rękojeść. Uśmiercając raz na zawsze plebejskość mych literackich i muzycznych gustów.

I tak mi już zostało. Blues inkrustowany poezją wysokiej próby obezwładnił mnie, znieczulając na popelinę zalatującą szambem z telewizji i radia. Pozwolił żyć, budząc do głębokiej refleksji. Wyczulając na piękno. Spółka autorska Loebl – Nalepa do dziś jawi mi się jako najwybitniejszy tandem twórczy, jaki wydała nasza rozrywka. Rozumiana dosłownie i metaforycznie. I chociaż drogi obu panów rozeszły się nieodwołalnie i nieodwracalnie, pozostały ponadczasowe piosenki oraz wspaniałe albumy, a mnie wspomnienia dobrych chwil. Szczęśliwych lat i dni. Moja prywatna rzeka dzieciństwa, wiernie płynąca mocno sfatygowanym rowkiem winylowego krążka…

Zdzierając za młodu płyty Breakoutów do białej kości, nie marzyłem nawet, że kiedyś Bogdana spotkam i poznam, a teraz – proszę bardzo – przyjaźniąc się próbujemy tworzyć mroczne scenki rodzajowe na pohybel chamskim czasom, opisujące świat i ludzi. Bardziej zresztą ludzi, gdyż świat w swoim szaleństwie aż tak daleko – póki co – nie zaszedł.

Żeby zdążyć przed Panem Bogiem…